Kto miłości nie zna,
ten żyje szczęśliwy,
i noc ma spokojną,
i dzień nietęskliwy.
Adam Mickiewicz „Dziady.
Część IV”
- Świadoma obowiązków wynikających z... z....
- Zawarcia małżeństwa. - podpowiada szeptem i
przewraca oczami, zniecierpliwiona nieuwagą drobnej kobiety o kruczoczarnych
lokach.
Świetnie sprawdziłaby się za kurtyną w jakimś teatrze.
Co w całej tej durnej przysiędze było aż tak trudne do
zapamiętania?
Ona już podczas trzeciego ślubu, którego udzielała,
wrzuciła książeczkę ze scenariuszem ceremonii na dno szufladki ukrytej pod
blatem ciężkiego, mosiężnego stołu. Nie mogła patrzeć na te fikuśne zawijasy
oplatające literki i składające się na większe, bardziej skomplikowane wzory w
rogach każdej strony. Ani na żałosne pozłacane gołąbki, trzymające w dzióbkach
parę obrączek, wyżłobione na okładce. Czuła wstręt do gołębi, nawet tych
nieżywych.
Łapała się na tym, że gdy czasem słabiej się poczuła,
powtarzała w myślach słowa przyrzeczenia, by upewnić się, że tym razem nie
uderzyła się w głowę za mocno. Że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo...
Szaleństwo!
Wplata palce prawej dłoni we włosy, wsuwając luźne
ogniste kosmyki pod ciasno wpięte bordowe wsuwki. To pewnie one stoją za tym,
że praca wynajęła sobie mieszkanie w jej głowie i już prawie zebrała pieniądze,
by wreszcie je kupić i zająć tam miejsce na stałe. Na jej oko, to może i
planowała rozbudowę o kolejne piętro zbudowane z jej zszarganych połączeń
nerwowych, by całkowicie przejąć kontrolę nad jej życiem.
Gładzi dla pewności.
Właściwie nie ma chwili, żeby mogła odpocząć od
czarnych garsonek i koków nienaturalnie wykrzywiających jej oczy na boki albo
pozbyć się okrutnego uczucia pustki, które pojawia się, kiedy we wnętrzu jej
dłoni nie znajduje się srebrny długopis z wygrawerowanym: „Przyjdź do nas i powiedz TAK swojej przyszłości”.
Gdy doszło do tego, że zdenerwowała się na własnego
kota (Potter nigdy szczególnie za nią nie przepadał, wredny norweski
arystokrata), który nie chciał powtórzyć po niej słów wypowiedzianych w złości,
zrozumiała, że ma problem. Wpadła w głęboki, pusty dół, gdzie echo powtarzało
jak mantrę „zgodne, szczęśliwe i trwałe”
i, choć nie chciała przed sobą tego przyznać, czuła, że ma za krótkie ręce, by
o własnych siłach wspiąć się po jego krawędziach.
- Pani Camilo... - ponaglający głos pana młodego,
który jeszcze przed chwilą wyglądał jakby pomylił imprezy, wyrywa ją z
rozmyślań.
Prycha.
Oboje są warci tyle, co cały ten najgłupszy wymysł
ludzkości, co to podobno wpuszcza motyle do żołądka, dodaje dziesięć centymetrów
wzrostu i mydli oczy. Niepozornie zwie się miłością. A gdyby ktoś chciał znać
jej opinię (a nawet, gdyby nie chciał, i tak zazwyczaj ją wtrącała), godzinami
mogłaby się kłócić, że ten „twór” wcale nie istnieje.
Przelotnie spogląda na swoje pomalowane na czerwono
długie paznokcie, owoc jedynej zalety tej pracy - kuponów na manicure zamiast
premii - i sięga po znienawidzony długopis.
- Jeszcze tylko proszę tu podpisać. - wskazuje końcówką
wykropkowane miejsce na tłoczonym urzędowym papierze. - Panie Ponte, jeśli nie
potrafi pan wyraźnie, to proszę drukowanymi, bo będzie nieważne! Tutaj też. I
tu.
Opiera łokcie o stół i splata dłonie, oczekując na
niezbędne autografy nowożeńców. Ma ochotę wybuchnąć śmiechem, gdy widzi
trzęsącą się rękę Maximiliana Ponte, ale niestety, każdy taki niekontrolowany
atak grozi zwolnieniem, a ona nie może sobie pozwolić na utratę pracy.
Chociażby nie wie jak jej nienawidziła.
Drżące palce pana młodego podsuwają jej dokumenty.
Przegląda je kontrolnie, a gdy uznaje, że wszystko jest jak należy, otwiera
nowy, ciemnozielony segregator opatrzony sygnaturą i wsuwa je do pierwszej
koszulki. Prosi jeszcze o wpis do pamiątkowej księgi urzędu, ponieważ taki ma
obowiązek. To pomysł jej szefowej, która od czasu do czasu wpada na temu podobne,
by ocieplić wizerunek urzędu stanu cywilnego. Całe szczęście, że nie prowadzi
zakładu pogrzebowego.
Postawiła fortepian w holu (jeśli nowożeńcy życzą
sobie muzyki podczas ślubu, muszą sami załatwić grającego), przyczepiła ozdóbki
do każdego krzesła i ochoczo przystawała na wszelkie pomysły zmiany dekoracji,
które podsuwały jej kolejne pary. Wszystko po to, by jak sama powtarzała,
„dodać magii”.
Camila nigdy nie była do tego przekonana, co jednak
nie wpłynęło na fakt, że każdego ranka po drodze do pracy wstępuje do
kwiaciarni, by odebrać kolejne bukieciki żywych kwiatów.
Dodać magii. –
wyśmiewała w myślach – A ja jestem
czarodziejką z księżyca.
Na co dzień nie ma problemu z głośnym wyrażaniem
swojego zdania, nawet jeśli koliduje z poglądami innych, a wiszące w powietrzu
napięcie prowadzi do nieuniknionej katastrofy. Nie przeszkadza jej to - zawsze
uważała, że jak się kłócić, to z przytupem – jeśli jest o co. Żeby nie było -
nigdy nie walczy bez wyraźnego powodu i potrafi odróżnić, kiedy ktoś naprawdę
ma rację, a kiedy tylko mu się wydaje. Może raz albo dwa straciła kontrolę...
Wiele osób właśnie w ten sposób zniknęło z jej życia,
ale jest tego dumna. Po tylu latach czuje, że wreszcie przeprowadziła właściwą
selekcję i otoczyła się ludźmi, którzy naprawdę są tego warci i akceptują ją
całą taką, jaka jest. Bez głupich gierek i udawania. Pyskatą, humorzastą i
złośliwą, ale taką, która zrobiłaby wszystko dla tych, których kocha i która
zawsze walczy do końca.
W pracy jest zupełnie inaczej. Czuje się trochę jak
jakiś jednorożec czy inne niezwykle stworzenie rzucone między małpy. Felicia,
najważniejszy element całej układanki tworzącej urząd, jest chyba najgłupszym
człowiekiem, jakiego Camila kiedykolwiek poznała.
Wszystko można jej wmówić, począwszy od słoni i żółwi
podtrzymujących kulę ziemską, skończywszy na potworach wychodzących z szafy.
Jedyne, o czym ma jakieś pojęcie, to fryzury, kosmetyki i ubrania. Pewnie
właśnie dlatego ruda nigdy nie dostała prawdziwej premii - Felicia uważa, że
brzydkie paznokcie to najgorsze, co może przytrafić się kobiecie. Nie można jej
jednak odmówić troski i dbałości o wnętrze urzędu. Gdzieś tam w swoim
mikroskopijnym móżdżku musi przecież wiedzieć, jak ważni są klienci i ich
oczekiwania, inaczej nie robiłaby tak wiele, by je spełnić.
Po prawdzie, Camila i tak uważa, że wszystkie wysiłki
szefowej idą na marne. Przywiązana do tradycji, twierdzi, że jeśli ktoś już
chce bawić się w ślub, powinien go wziąć w kościele, przy akompaniamencie
organów, z białą suknią i welonem, na tle ołtarza wyścielonego złotem i
bijących od niego duchowości i świętości.
Uważnie przygląda się Maximilianowi Ponte, aż ten
dostrzega jej wzrok i odwraca się zarumieniona. Zmierzwione włosy, krzywo
zawiązany krawat, za mała marynarka. Ten facet zupełnie nie nadaje się do
idealnej wizji ślubu, którą ma w głowie. Mało kto się nadaje.
Przesuwa ręka po szorstkiej krawędzi segregatora. Są
tam takich dziesiątki, wypełnione setkami aktów zawarcia małżeństwa, z których
zapewne co najmniej połowa zakończyła się niedługo później na rozprawie
rozwodowej. Tyle warta jest cała ta ich „miłość”.
Bierze głęboki wdech i uśmiecha się szeroko, ukazując
zęby. Przesadziła. Gani się w myślach, ale kontynuuje grę. Właściwie, chyba
jeszcze lepiej odnalazłaby się na scenie teatru, w blasku reflektorów.
- Maximilianie i Natalio Ponte, w obecności waszych
świadków i rodziny, ogłaszam was mężem i żoną.
Salę wypełniają gromkie oklaski rodziny zadowolonej z
zawartego właśnie małżeństwa, ale w twarzy Maximiliana dostrzega cień
przerażenia. Natalia przyciąga go do siebie i szepcze coś prosto do jego ucha,
a potem całuje go z głośnym mlaskiem.
Ohyda.
Mężczyzna (czy może lepiej zagubiony chłoptaś)
zupełnie przestaje się orientować, co powinien robić (co tylko potwierdza, że
znajduje się tu przypadkiem), bo natychmiast bierze ją na ręce i przenosi przez
próg drzwi przeznaczonych dla par, które oficjalnie powiedziały sobie „tak”,
jakby prowadziły do sali weselnej.
Drzwi, przez które Camila co prawda przejdzie jeszcze
tysiące razy, ale przecież wie, że żaden nie będzie ten najważniejszy, wyjątkowy. Żadne jej „tak” nie będzie miało takiego znaczenia. Żadna biała sukienka
nie będzie tą białą sukienką. Żaden
książę z bajki na białym koniu nigdy nie sprawi, że choć na krótką chwilę
uwierzy w to, co nigdy nie istniało i
nigdy nie zaistnieje.
Płatki róż opadają jeden po drugim na lakierowaną
podłogę, gdy kolejni niezdarni goście zahaczają ramionami o największe bukiety.
I po to właśnie wiozła je tu rano. Co za marnotrawstwo.
Czeka aż wszyscy opuszczą salę, a potem opuszcza
główne miejsce swojej pracy i kuca, opierając się ręką o jedno z krzeseł
przeznaczonych dla gości, przykrytych aksamitną purpurową poduszeczką. Chwyta
kolejne płatki między palce, jeden z nich podnosi do twarzy, wdychając słodki
zapach. Jej ulubiony. Wstaje, gdy ma już w ręku tak wiele czerwonego piękna
pomieszanego niedbale z różem, który wybija się gdzieniegdzie na pierwszy plan,
że czuje, że już więcej jej się nie zmieści.
Przygląda się zawartości dłoni. Płatków jest tam tyle,
że spokojnie mogłyby utworzyć całą, dorodną różę, gdyby tylko dało się je na
powrót przyłączyć do łodygi. Zielonkawe żyły biegnące po jej przedramieniu
zdają się podejmować wyzwanie, splecione niczym gałązki zakończone kolcami.
Przesypuje trochę do drugiej ręki i przysuwa je obie
do ust, nieustannie wdychając zapach kwiatów. Zdmuchuje dwa z samego czubka,
wirują przez chwilę w powietrzu i cichutko zatrzymują się na posadzce jak buty
baletnicy. Potem opadają.
W głębi duszy Camila czuje się zupełnie taka sama jak
one. Przepiękna i wolna, otulona kaskadą ognistoczerwonych włosów, czekająca na
adoratorów, którym pozwoliłaby się podziwiać.
Podziw to coś zupełnie innego niż miłość. W jego
istnienie jest w stanie uwierzyć.
Gwałtownie unosi dłonie, podrzucając do góry płatki i
obserwuje, jak spływają po jej ciele, niczym śnieżynki zimą. Potrząsa rąbkiem
spódnicy w miejscu, gdzie czerwień wybija się wysoko ponad sztywną czerń.
Ostatni płatek opada.
Chrząka, kręcąc głową i rusza do stolika, w celu
przeniesienia segregatora na przeznaczone mu miejsce. Skórzane szpilki nie
wytrzymują tej gwałtowności. Przeklina w myślach.
Wpycha zbiór między wystający granatowy, oznaczony
nazwami miesięcy „styczeń-maj”, a bordowy, jeszcze pusty. Spogląda na bałagan,
który sama przed chwilą zrobiła i przypomina sobie, że zajmie się tym ekipa
sprzątająca. Takich rzeczy przecież nie ma w umowie.
Sięga po torebkę zawieszoną na oparciu krzesła i
zgarnia klucze z blatu, by chociaż na krótką chwilę tego dnia opuścić urząd i
pójść do pobliskiej, ulubionej kawiarni. Zatrzymuje się jednak tuż przy
drzwiach, jakby tknięta jakąś niewidzialną ręką.
Kierowana ciekawością wraca na miejsce i sięga po
grubą, oblaną srebrnym brokatem okładkę księgi pamiątkowej, by podejrzeć
ostatni wpis. Czuje się trochę jak przestępca, chociaż robiła to wcześniej nie
raz.
„Droga Pani
Camilo,
dziękujemy za
pomoc w przypieczętowaniu naszego szczęścia.
Życzymy, żeby
kiedyś była Pani tak szczęśliwa, jak my.
Natalia i Maxi,
27 czerwca 2015”
Gwałtownie zamyka księgę i ciska nią o stół. Poprawia
pasek od torebki na ramieniu i denerwuje się, że największa kieszeń szczerzy
się do niej niezamknięta. Chwyta za koniec suwaka i ciągnie do siebie,
zahaczając o materiał podszewki. Kaleczy się, gdy próbuje go wyszarpnąć. W
końcu jednak zamyka torbę i zdenerwowana w okamgnieniu znajduje się znów przy
drzwiach.
Co też oni sobie myślą. To, że nie cierpi swojej
pracy, nie oznacza, że nie jest szczęśliwa.
Przecież jest.
Szczęśliwa, jak nigdy dotąd.
Tak szczęśliwa, że mogłaby obdzielić pół świata swoim
szczęściem, a wciąż bardzo dużo zostałoby dla niej. Gadanie.
Trzaska drzwiami.
Jest szczęśliwa i koniec.
***
Nawet bajki kończą się owym 'żyli długo i szczęśliwie'.
Długo i szczęśliwie, czyli tak nudno, że nie ma o czym pisać.
Marta Fox „Kobieta
zaklęta w kamień”
Leniwie przeciąga się na niewygodnej kanapie. Kiedyś
tak nie była, ale potem pojawił się Potter, a wraz z nim stała się bardziej
miękka, a w niektórym miejscach pojawiły się wgniecenia wypełnione kłakami
sierści.
To samo zrobił z nią. Nienawidził jej, nie dawał się
głaskać, nie łasił się i zawsze wolał spędzać czas z daleka od niej. A mimo to
stała się zdecydowanie zbyt miękka. A małe, wredne pazurki boleśnie wbijające
się w skórę zostawiły po sobie kilka wgnieceń i zadrapań.
Potter chyba ostatecznie utwierdził ją w przekonaniu,
że nie ma na świecie żadnej rzeczywiście istniejącej miłości.
Przekręca się na brzuch, równocześnie przekręcając
kolejną stronę niedawno kupionej powieści jakiejś argentyńskiej, mało znanej
autorki. Przeczytała połowę i już rozumiała, dlaczego nigdy wcześniej nie
słyszała o tej kobiecie. A przecież kto jak kto, ale ona dobrze zna się na
książkach z gatunku romansów. Za dobrze.
Używa ich zamiast leków uspokajających, kiedy nadmiar
codzienności wysypuje się z jej umysłu jak z kosza na śmieci, bo nie wymagają
skupienia się i uważnego śledzenia historii całkiem nieźle radzą sobie w tej
roli. Wcale nie dlatego, że ich tematyka, co za niespodzianka, idealnie zgrywa
się wykonywaną przez nią pracą i tym, czego na co dzień tak nie znosi.
Strapiona Monica
przysunęła sobie krzesło do lustra i usiadła, uważnie wpatrując się w swoje
odbicie. Zbyt duże oczy. Zbyt mały nos. Zbyt gęste brwi. Zbyt pyzate policzki.
Wiecznie zaróżowione. Zbyt pełne usta. Same wady. Nic dziwnego, że Bill nie
chce już jej znać.
- O tak, Monico, masz rację. Same wady. Jesteś
najbrzydszą istotą na świecie, lepiej schowaj się do piwnicy... – przełyka duży
kęs gazowanego napoju, bąbelki kręcą ją w nosie. -...i nigdy z niej nie
wychodź. Jeszcze ktoś oślepnie od twojej brzydoty.
Wodziła wzrokiem
po całym ciele. W każdym najmniejszym fragmencie było coś nie tak. Każdy cal
nadawał się tylko do poprawki. Zbyt kręcone włosy. Szerokie biodra. Wystające
kolana. Łzy zgromadziły się w kącikach jej oczu.
- Lepiej przecież wcale nie mieć kolan. – prycha, ale
kontrolnie zerka na swoje.
Chyba wszystko z nimi w porządku. Uderza otwartą
dłonią w czoło.
– Nie przejmuj się, Monico, Bill na pewno zaraz do
ciebie przyjdzie, bo nie będzie mógł wytrzymać chwili bez twojej obecności.
Przecież jesteś jego żabcią, motylkiem albo stokrotką. Nie pamiętam, jak cię
nazywał. – krzywi się.
Przechyliła się
nieostrożnie i z głośnym krzykiem na ustach znalazła się na podłodze. Wybuchła
płaczem. Trwała tak wpatrzona w swoje zaczerwienione kolano, aż usłyszała
dzwonek do drzwi.
- Proszę! –
łkała. – Leżę tu na podłodze i jestem nieszczęśliwa!
Nie spodziewała
się nawet, kto znajdował się za drzwiami. Otworzyły się i przetarła oczy.
- Koniec rozdziału? Ale jak to? Przecież muszę się
dowiedzieć, kto to był! Ach, faktycznie, jest tuż obok, na następnej stronie.
Och, autorko, jak można aż tak długo trzymać w niepewności?
- Bill?!
- No, błagam! A kto?
Mężczyzna
dobiegł do płaczącej na podłodze ukochanej, wziął ją na ręce i zaniósł do
sypialni.
- Nie za szybko, Bill? Przecież dopiero wróciłeś! A
tak, nie mogłeś bez niej żyć.
Ułożył ją
łagodnie na łóżku i usiadł obok, łapiąc ją za obie ręce.
- Co ty tu
robisz, Bill?
- Nie mogę bez
ciebie żyć!
Wow.
- Przepraszam,
że wyjechałem. Tam, w Teksasie, zrozumiałem, że jedyne miejsce, w którym chcę
przebywać, znajduje się u twojego boku, stokrotko.
- A jednak. Do trzech razy sztuka. Czy teraz jej się
oświadczysz?
- Bill, tak
bardzo za tobą tęskniłam! Zobacz, co się ze mną stało... Jestem taka brzydka!
- Monico, dla mnie jesteś najpiękniejsza, bla, bla...
– przedrzeźnia.
Potrząsa szklanką, ale w naczyniu nie znajduje się już
ani kropla słodkiego napoju. Krzywi się i przekręca na plecy, opierając głowę o
puchową poduszkę.
- Nie mów tak!
Monico, dla mnie jesteś najpiękniejsza! Nie chcę spędzić ani chwili dłużej bez
ciebie u mojego boku. – uklęknął i wyciągnął pękate czerwone pudełeczko zza
pazuchy. – Chcę mieć z tobą dzieci! I chcę się z tobą zestarzeć!
- Bill, ja...
- Monico, zostań
moją żoną!
- Nie rozkazuj jej tak, Bill! Może ona wcale nie chce?
– wzdycha. – Oczywiście, że chce. W książkach to zawsze chcą. Tylko w książkach
może istnieć taki idealny Bill – przystojny, czuły, opiekuńczy, kochający i,
jakby tego było mało, z brązowymi oczami! Tylko
w książkach istnieje ta głupia miłość.
Rzuca powieścią o blat i niechcący trafia w szklankę,
która się przewraca. Na szczęście jest pusta. Potter zbiega z parapetu i włazi
na stolik, opierając się łapkami o książkę. Jasne, że podoba mu się wszystko
to, co jej akurat nie. Wyciąga dłoń w jego stronę, ale błysk w ślepiach tak
zielonych, jakby były wypełnione jakąś magiczną miksturą, skutecznie ostudza
jej zapał. Innym razem spróbuje, kiedyś w końcu musi się udać.
Sięga po telefon.
Do: Lara
17:42
Bill oświadczył się Monice. Spodziewałabyś się tego?
Od:
Lara
17:47
Nigdy. Trzeba było mnie uprzedzić, mogłam
się zabić!
Do:
Lara
17:50
Boże drogi, co ty tam robisz?
Od:
Lara
17:52
Leżę na łóżku. Ale przecież mogłam spaść!
Do:
Lara
17:53
Głupia jesteś.
Od:
Lara
17:56
Sama jesteś głupia.
Od:
Lara
17:59
No przepraszam. Będziesz to jeszcze czytać?
Do:
Lara
18:03
Żeby się dowiedzieć, jakie imiona nadadzą
Monica i Bill swojej gromadce cudnych dzieci?
Od:
Lara
18:05
Masz rację, to strasznie głupie.
Do:
Lara
18:09
Nie tak, jak ty.
Od:
Lara
18:11
Napisz jak będzie coś o tym jego bracie.
Do:
Lara
18:14
Lara, to jest RZECZYWISTOŚĆ. Tu nie ma
Josepha.
Od:
Lara
18:17
Jeszcze swojego znajdę. I ty też. Idź już
czytać, bo mnie wkurzasz.
Zgarnia przewróconą
szklankę i biegnie do kuchni, by na nowo ją napełnić. Omal nie potyka się o
nogawkę niebieskich spodni od piżamy o wdzięcznym wzorze w pluszowe misie.
Sięga do szafki i wygrzebuje ostatnią paczuszkę orzeszków w czekoladzie. Tak
uzbrojona wraca do salonu.
Oddycha z ulgą, gdy dostrzega, że Potter zdążył już
zmienić miejsce i tym razem rozkłada się na fotelu. Sięga po książkę i siada,
podkurczając nogi. Rozrywa zębami opakowanie ulubionych łakoci, a zapach
czekolady miesza się z powietrzem w pomieszczeniu.
- Och, Monico!
Nie ma nic lepszego od naszej miłości!
- Mylisz się, Bill. – chichocze, wpychając do ust
kolejnego orzeszka. – Orzeszki w czekoladzie przynajmniej istnieją naprawdę.
***
Cóż, czasem
w
trakcie codziennego życia
historia
miłosna spada na ciebie
w zupełnie nieoczekiwanym momencie.
K. Bromberg „Sweet Ache. Krew gęstsza od
wody”
Idzie po wyłożonym kostką chodniku, co i rusz
wpadając szpilkami w nierówne i nie wiadomo skąd wyskakujące wyrwy. Kostka
pobolewa, przypominając, że dzisiejszego ranka ruda bardzo nieodpowiednio
traktuje ją i jej wysiłki w tych okropnych butach. Właściwie to nie wie,
dlaczego wciąż je nosi. Może dlatego, że wydaje jej się, że jej nogi tak
zgrabnie wyglądają w tych przeklętych szpilkach. Nie żeby ktoś poza nią
kiedykolwiek na to patrzył.
Witryna sklepu przykuwa
jej uwagę manekinem ubranym w obcisłą bordową sukienkę. Gdyby tylko dzisiaj nie
zaspała, na pewno weszłaby ją obejrzeć. Chociaż... Mruży oczy. Jest chyba zbyt
odważna, żeby zakładać ją do pracy, a gdzie indziej miałaby ją nosić. Ostatnie
spojrzenie i przyspiesza kroku. Prostuje rękę, odsuwając rękaw marynarki z
nadgarstka, by odsłonić zegarek. Dwadzieścia minut na odebranie bukietu i
szaleńczy bieg do urzędu. Spogląda pod nogi i wątpi we własną inteligencję.
Wydawały się takim dobrym wyborem, kiedy paradowała w nich przez całą alejkę w
sklepie, zatrzymując się i przeglądając w każdym lustrze. Skąd miała wiedzieć,
że co rano będą ją tak kusić, żeby tylko je założyła?
Oddycha z ulgą, gdy na
rogu ulicy wyrasta znajoma kwiaciarnia. Wpada do środka jak po ogień i zdyszana
pokazuje sprzedawczyni, że poprosi to, co zwykle. Po chwili biegnie już wąską
uliczką Buenos Aires z ogromnym bukietem, zasłaniającym całą jej twarz. Odsuwa
dwa najbardziej irytujące tulipany, by nie wplątywały się w jej włosy i nie
zakrywały ustawionych przy ulicy budynków.
Ostatnie światła.
Wypluwa liść z ust i przyspiesza, nie zważając na trąbiące samochody. Być może
nie zauważyła, że zapaliło się czerwone, ale kierowcy mogli zrozumieć, że odkąd
rozłożysty bukiet trafił w jej ręce, nie widzi już zupełnie nic i nie powinni
czuć się wyjątkowo.
Patrzy pod nogi i po
ozdobnym trawniku wyściełanym jasnoniebieskimi bratkami wymieszanymi z niezapominajkami,
które musiały trafić tam przypadkiem, rozsiane siłą wiatru, poznaje, że
znajduje się tuż przed urzędem. Zadowolona z siebie rusza wprost do drzwi, nie
dostrzegając czarnowłosego mężczyzny w dżinsowej kurtce i w trampkach, z
ciężkim, przepełnionym plecakiem na ramionach, wpatrującego się z miną
pasjonata w ekran swojego telefonu. Łokieć przechodnia zatrzymuje się na jej
ramieniu, a pobłyskująca szpilka na sznurówce jego granatowych butów.
Leci do przodu całkiem
bezgłośnie, trzymając głęboki wdech kurczowo w płucach. Wyciąga ręce do przodu,
myśli tylko o tym, by nie zniszczyć kwiatów. Na jej szczęście mężczyzna łapie
równowagę i zamyka jej talię w mocnym uścisku, nie pozwalając Camili upaść.
Przyciąga ją do siebie i puszcza, gdy upewnia się, że stoi prosto o własnych
siłach. Kuca.
- Podnieś nogę. – prosi.
Poprawia ułożenie
tulipanów w bukiecie i zdziwiona patrzy w dół, na jego twarz. Dostrzega
zawadiacki błysk w brązowych oczach.
- A co ja jestem, słoń?!
– fuka, przypominając sobie film z Robertem Pattinsonem, który któregoś
wieczoru oglądała na babskim wieczorze u Lary.
- Wyglądasz mi bardziej
na jakąś księżniczkę. – prycha. – Podnieś nogę, żebym mógł wyplątać sznurówkę z
twojego buta, bo inaczej oboje się stąd nie ruszymy.
Kiwa głową zawstydzona i
unosi lewą nogę. Machinalne odsuwa się, gdy zostaje oswobodzona. Staje bokiem,
by móc zwrócić się do czarnowłosego twarzą w twarz.
- A ty mógłbyś uważać
jak chodzisz! – naskakuje na niego.
- Ja? O nie, to ty na
mnie wpadłaś, bo byłaś wpatrzona w ten swój bukiet!
- Podnieś czasem głowę
ponad ekran telefonu, to porozmawiamy! – prycha.
Odwraca się w stronę
drzwi i rusza prosto do nich. Zatrzymuje się jednak, gdy orientuje się, że nie
ma jak nacisnąć na klamkę. Z jej ust wymyka się ciche przekleństwo.
- Pomóc? – słyszy i
podskakuje przestraszona.
- Kimkolwiek jesteś, nie
zbliżaj się do mnie więcej.
- Odsuń się.
Otwiera drzwi i odsuwa
się, by mogła wejść, a potem sam przekracza próg. Drzwi trzaskają.
Camila wita się z Isabel
na recepcji i błaga, żeby pomogła jej otworzyć drzwi do głównego pomieszczenia,
w którym odbywają się wszystkie śluby.
- Ja mogę to zrobić! –
słyszy i czerwienieje, ale nim zdąży zaprotestować, mężczyzna porywa klucze z
rąk Isabel i przekręca je w zamku.
Wzburzona wchodzi do
sali i oddycha z ulgą, kiedy wreszcie pozbywa się ciężkiego bukietu, wciskając
go do odrobinę za małego wazonu. Rzuca torebkę na podłogę i opiera się plecami
o stół, odgarniając włosy z czoła. Kontrolnie spogląda na zegarek. Wskazówki na
tarczy pokazują równiutko ósmą. Zdążyła. Bierze głęboki wdech i poza okropnym
zapachem znienawidzonych tulipanów czuje wodę kolońską. Przypomina sobie o
wydarzeniach sprzed chwili.
- Słuchaj, dlaczego mnie
śledzisz? – rzuca wyzywającą w stronę zaskoczonego chłopaka.
Spogląda pod nogi i
dostrzega rysę na ulubionych butach. Marszczy nos. Ma ochotę się rozpłakać, ale
przecież nie będzie tego robić przy nieznajomym. Zakłada prawą nogę za lewą.
- Co? To wcale nie tak!
Nie miałem pojęcia, że wejdziesz akurat tutaj! – zbliża się i zajmuje miejsce
przeznaczone dla gości najbliżej jej stołu.
Odkłada plecak na podłogę tuż obok. Odsuwa jedną z
mniejszych kieszonek i nerwowo wrzuca do niej telefon. Patrzy prosto w jej
oczy, czekając na odpowiedź.
- Czego tu właściwie szukasz? Chcesz wziąć ślub? Gdzie
schowałeś narzeczoną? – wychyla się teatralnym ruchem, by dostrzec jakąś
niewidzialną dziewczynę za jego plecami.
Wstaje i okrąża jego krzesło, chwytając za oparcie, by
wzmocnić efekt.
- Nie chcę brać ślubu, tylko tworzę reportaż. Jestem
dziennikarzem. Przysłali mnie tutaj, żebym przeprowadził wywiad z... – sięga do
kieszeni i wyjmuje z niej pomiętą karteczkę. – Camilą Torres.
Zaciska dłonie w pięści. Wpadł na nią, prawie zgniótł
jej kwiatki, zniszczył jej ulubione buty, a teraz chce z nią przeprowadzać
wywiad. Szczyt!
Patrzy mu prosto w oczy wyzywająco, a gdy udaje jej
się zwrócić jego uwagę, powoli przenosi swój wzrok na ścianę. Osiąga zamierzony
cel, gdy źrenice bruneta wędrują we wskazanym kierunku. Na ścianie po lewej
stronie wisi spory certyfikat opatrzony drewnianą ramką, a po środku widnieje
ogromne „CAMILA TORRES”, niemalże krzyczące zza tafli szkła. Tuż obok znajduje
się jej zdjęcie. Zauważa grymas na twarzy dziennikarza. Tego nie mógł się
spodziewać.
Ruda podnosi torbę i stawia ją na stole. Otwiera
największą kieszeń i wyciąga z niej po kolei czarne opakowanie na okulary z
okularami w środku, kosmetyczkę i kalendarz. Nie zauważa, że wraz kalendarzem
wyjmuje również inną książkę. Wszystko to robi tyłem do bruneta, ostentacyjnie
ignorując jego obecność.
- Zgadzasz się? – niepewne pytanie dobiega do jej
uszu.
- Nie ma mowy. – prycha, podchodząc do regału. –
Wyjdź.
- Słuchaj, to naprawdę bardzo ważny wywiad i...
- Nie słyszałeś? Nie będę z tobą o niczym rozmawiać! –
nawet na niego nie patrzy, przekładając kolejne segregatory po dwa razy – raz w
inne miejsce, raz znów w odpowiednie.
Znudzona podchodzi z powrotem do stołu, by tym razem
na nim usiąść. Liczy, że nieznajomy w tej chwili wyjdzie, ale ten ani drgnie z
miejsca. Podnosi dłoń do ucha i bawi się kolczykiem, aż postanawia go zdjąć.
Brunet wstaje i podchodzi do niej, zatrzymując się
przy bukiecie.
- Rozumiem, dlaczego tak ich broniłaś. Są piękne.
- Są obrzydliwe. Nienawidzę tulipanów.
Kolejne ujemne punkty. Żadnego wywiadu nie będzie mu
udzielać. Chyba, że po jej trupie. Wtedy miałby naprawdę udany reportaż.
Przeklina, gdy błękitna kuleczka wypada jej z dłoni i
turla się gdzieś pod stół na, jak na złość, błękitną posadzkę.
- O której kończysz pracę?
- Nie twój interes! – prycha i klęka na podłodze,
nurkując pod blat w poszukiwaniu kolczyka.
Brunet sięga po książkę wystającą spod kalendarza i
kartkuje go z ciekawością w oczach.
- Och, Monico, nie ma nic lepszego od naszej miłości?
Takie rzeczy czytają urzędnicy państwowi?
Gwałtownie podnosi głowę i uderza o dolną część blatu.
Zaciska dłoń na błękitnej kuleczce. Syczy z bólu.
- Ktoś ci kazał to ruszać? Odłóż. – nakazuje walecznym
tonem.
- Proszę bardzo.
Wypuszcza powieść z rąk z zamiarem odłożenia ją na
stół, ale obliczenia okazują się błędne. Brzeg książki uderza o krawędź blatu i
opada w momencie, w którym Camila wystawia głowę z triumfującym uśmiechem.
- Zwariowałeś?! – teraz sama ma ochotę zrobić mu
krzywdę.
Przerażenie bruneta ustępuje, gdy dostrzega, że rudej nic
się nie stało. Wybucha niekontrolowanym śmiechem. Camila wstaje i patrzy na
niego z wściekłością w oczach. Policzki ma całe bordowe, włosy rozwiane w
nieładzie, a powietrze otulające jej ciało zdaje się parować.
- No co ty? Nigdy wcześniej miłość nie uderzyła ci do
głowy? – zakrywa usta, z trudem łapiąc powietrze.
- Miłość nie istnieje.Wyjdź. – mierzy go wzrokiem od
czubka głowy po palce u stóp.
- Ej, Camila, przepraszam. Zależy mi na tym wywiadzie.
– zmienia ton na błagalny.
- Zrób go sobie z kimś innym. – pokazuje mu język jak
dziewczynka w przedszkolu.
- Dowiem się, o której kończysz i będę tu czekał. –
zapewnia zadowolony z nagłego pomysłu. – A, i jestem Marco.
- Nie ma mowy, nie umawiam się z nieznajomymi. –
podnosi ręce i przysuwa je do klatki piersiowej w geście obronnym, a kilka
ognistych kosmyków opada na jej pokryty piegami nos.
- Nie musisz. To ja umawiam się z tobą. Do zobaczenia.
Podnosi plecak z podłogi i wychodzi z pomieszczenia,
nucąc pod nosem jakąś durną melodyjką, zostawiając ją w całkowitym osłupieniu. Głupi
Marco-dziennikarz i jego jeszcze głupsze brązowe oczy.
***
„Zawsze
na świecie
ktoś
na
kogoś
czeka”
Paulo Coelho „Alchemik”
I znów upycha te
dokumenty do koszulek w nieodpowiednim rozmiarze. Tłoczony papier wybrany dawno
temu przez Felicię nigdy nie mieścił się w ramach standardowego A4. Ona jednak
była przekonana, że to wina producentów koszulek, a nie jej robionego na
zamówienie tła do dokumentów i nie sposób było przekonać ją, że nie ma racji.
Nieznośna krawędź
papieru formuje drobną rysę na jej eleganckich paznokciach. Świetnie, teraz już
nic w niej nie ma ładnego. Włosy ma potargane, szminka odeszła wraz z sałatką,
którą jadła na lunch, a tusz rozpłynął się pod wpływem łez bezradności. Powinna
zainwestować w coś lepszego.
Ostatni raz tego dnia
odkłada segregator. Trzy śluby za nią. Wyjmuje bukiet z wazonu i wciska go do
foliowego worka. Zawiązuje na końcu, gdy wreszcie jej się udaje i odkłada przy
ścianie. Pakuje rzeczy do torebki na oślep, gasi światło i zamyka pomieszczenie
na klucz. Isabel z recepcji już dawno tam nie ma. Jej godziny pracy są jasno
określone. Godziny pracy Camili zależą od widzimisię par, które czasami wpadają
na zwariowane pomysły wiązania się późnym wieczorem. Tradycyjnie o tej porze
byłoby już znacznie bliżej do nocy poślubnej niż samego aktu zawarcia
małżeństwa.
Grzebie w kieszeni w
poszukiwaniu klucza do głównych drzwi. Włącza alarm i nareszcie opuszcza urząd.
Ma wielką ochotę już nigdy więcej tu nie wracać. Gdyby to było takie proste.
Myśli o Potterze, który
czeka na nią w domu. Ciekawe, czy w ogóle martwi się, że jest tak późno, a jej
jeszcze nie ma. Pewnie nie, całym swoim kocim istnieniem wyraża ogromną niechęć
do kobiety, która go karmi, kupuje mu zabawki i zaprowadza do fryzjera jak
trzeba.
Rozgląda się, ale w
zasięgu wzroku nie dostrzega nikogo, kto choć trochę przypominałby natrętnego
dziennikarza. Czuje dziwne ukłucie w sercu. Nie dlatego, że jej się spodobał.
Po prostu poczuła się dumna, że ktoś wreszcie zainteresował się nią nie
dlatego, że chciał mieć ślub z morskim motywem, a żaden inny urząd nie pozwalał
na tak szalone zmiany przeprowadzane we wnętrzu.
Cóż, widocznie poznał ją
i uznał, że nie jest taka godna zainteresowania. Zwyczajnie się rozmyślił.
Zdejmuje okulary, gdy
orientuje się, że wciąż ma je na nosie. Nie lubi, kiedy ludzie ją w nich
oglądają. Szybkim ruchem wsuwa je do sporej kieszeni płaszcza.
Mija róg budynku i nagle
czuje, że ktoś podąża w tym samym kierunku, tuż obok niej, krok w krok
dokładnie tak samo. Przechodzą w ten sposób całą ulicę.
- A jednak mnie
śledzisz. – zaczepia.
- Wcale nie. Już ci
mówiłem, Camila, muszę przeprowadzić z tobą ten wywiad. – broni się.
- Jakiej gazecie
potrzebny jest wywiad z urzędnikiem udzielającym ślubów cywilnych?
- Takie pisemko dla
kobiet. Nie wyglądasz na taką, co by je czytała. Mamy miesiąc ślubny i
potrzebujemy informacji z każdego istotnego miejsca. Salonów sukien ślubnych,
sal weselnych, ludzi zawodowo planujących takie imprezy... No i właśnie szef pomyślał,
że rozmowa z tobą będzie idealnym dopełnieniem. – wyjaśnia naprędce.
- Wow. To oryginalne. – właściwie,
jakby się nad tym zastanowić...
- Nie kpij.
- Mówię poważnie.
- Och. Tu skręcamy.
***
Już trzeci raz otwiera przed
nią drzwi. Tym razem do restauracji, jak prawdziwy dżentelmen. Cóż, jakoś musi
zmazać to okropne wrażenie, które zrobił na niej rano. Sam nie wie, dlaczego tak
się zachowywał. Zaskoczyła go.
Do jej uszu dopływają
pierwsze nuty starego kawałka jazzowego i nawet nie zauważa, kiedy zaczyna
kołysać się w jego rytm. Marco wyciąga rękę w jej stronę, by zaprowadzić ją do
stolika, ale ona nawet nie zwraca na to uwagi. Prycha na jego wysokie mniemanie
o sobie.
Zajmuje miejsce przy
kwadratowym stoliku na uboczu tego ciepłego pomieszczenia. Blat pokryty jest
pomarańczowym obrusem, a pośrodku stoi bukiet kwiatów, świece i malutki czarny
numerek przyczepiony do czerwonego sześcianu. 7. Ciekawe, czy okaże się
szczęśliwe.
Tym razem nie pozwala mu na szarmancki gest, sama odsuwa krzesło.
W milczeniu przegląda
kartę z posiłkami, Marco zdaje się często tu bywa, bo nawet jej nie dotyka, a
wydaje się pewny swojego zamówienia. Jej zainteresowanie przykuwa dopiero
strona z deserami. Skoro i tak więcej się nie zobaczą, to równie dobrze może
sobie pozwolić na coś słodkiego i nie martwić się tym, czy przytyje. Wybiera
ciasto czekoladowe i w wyobraźni już oblizuje usta, nie mogąc się go doczekać.
Powstrzymuje się jednak przed tym gestem przy brunecie. Uśmiechnięta przekazuje
kelnerowi swoje zamówienie. Marco prosi o to samo.
Brunet przerzuca plecak,
jakby czegoś szukał. Po chwili ma już w ręku mały notesik, z którego wystaje
jedna kartka oraz zielony długopis. Wyjmuje jeszcze dyktafon. Rozwija
karteczkę, chyba są na niej pytania. Postukuje palcami o obrus, który zagłusza dźwięk.
- No dobrze, to może
zacznijmy.
- Na nic innego nie
czekam. – zapewnia go.
- Czekasz na moje
pytania? – pyta zaskoczony, spodziewa się podstępu.
- Czekam aż będę mogła
stąd wyjść. Co tam masz?
- Na początek... Jak
długo już pracujesz, udzielając ślubów? – przewraca oczami na jej wredny
komentarz.
- Nie masz czegoś
lepszego? – bierze spory kęs ciasta i szybko je przeżuwa.
Jest takie dobre, oblane
kremem z mlecznej czekolady. Zauważa, że dokładnie tego samego koloru są jego
oczy.
- Serio, Marco. Kogo obchodzi
jak długo pracuję? Czy to komuś pomoże w zorganizowaniu ślubu? – peszy go coraz
bardziej swoją śmiałością.
- Eeeee, może masz
rację. – przekreśla coś energicznie w notesie. – Jak wygląda twoja praca?
- Ktoś w ogóle czyta tę
waszą gazetę? – mlaska i przekręca głowę, patrząc na niego podejrzliwie.
Brunet spokojnie połyka
kawałek ciasta i nabiera powietrza.
- Dobra, słuchaj, mam dość.
Może po prostu opowiedz mi, co chcesz, a ja to potem jakoś zmontuję.
I opowiada. Sama nie wie,
dlaczego decyduje się zdradzić mężczyźnie aż tyle faktów z jej życia. Może to
naprawdę ta świadomość, że go rozczarowuje i nigdy więcej się już nie spotkają.
Co więc ma do stracenia?
Z kolejnymi kęsami ciasta
znikającymi z talerza, mówi mu wszystko.
Pierwszy kęs. O tym, jak
nienawidzi wstawać rano, kiedy wie, że będzie musiała siedzieć tam do późnego
wieczora, bo ktoś akurat tak sobie wymyślił.
Drugi kęs. O tym jak
denerwuje ją cała ta udawana atmosfera miłości i szczęścia, którą tworzą wokół
siebie państwo młodzi i ich rodziny.
Trzeci kęs. O magii, której
wcale nie ma.
Czwarty kęs. Ze łzami w
oczach o niewygodnych garsonkach, ciasnych kokach i długopisach z głupimi
napisami. I kartkach, które nigdzie się nie mieszczą.
Piąty kęs. Recytuje
słowa przysięgi i skarży się na tych wszystkich, którzy nawet nie potrafią jej
powtórzyć.
Szósty kęs. O tym jak
nienawidzi swojej szefowej i jej głupich pomysłów, i tych wstrętnych kwiatów.
Zwłaszcza tulipanów.
Siódmy kęs. O kłamliwych
powieściach romantycznych.
Na ósmy kęs już nie
starcza ciasta.
- Mogę twoje? – spogląda
z nadzieją na kawałek znajdujący się na talerzu bruneta, który tak się zasłuchał
w jej opowieść, że prawie wcale go nie ruszył.
Patrzy na nią zdziwiony.
Ruda wskazuje palcem na ciasto.
- A, tak, jasne. Bierz. –
przysuwa do niej swój talerz.
Pochłania całe i żałuje,
że nie zamówiła niczego do popicia. Dziękuje skinieniem głowy. Teraz do tej
całej katastrofy, którą miała na twarzy, dochodzą kolejne łzy i plamy z czekoladowego
sosu. Sięga po chusteczkę i wyciera się, starając się zrobić to jak najdokładniej.
- Widzę, że ci
smakowało... – zaczyna.
- Wiem, że zepsułam ci
wywiad. – prosto z mostu. – Przepraszam, nie wiem, dlaczego ci to wszystko
powiedziałam. Może po prostu powymyślaj moje odpowiedzi, żeby były takie, jakich
oczekiwałeś. Coś o szczeniaczkach, tęczach i jednorożcach. Sam wiesz.
Chce odpowiedzieć, żeby
się nie przejmowała, ale zamiast tego wpada na pomysł.
- Chodź ze mną do kina! –
ogniki tańczą radośnie w jego tęczówkach.
- Co? Teraz? – mruga zdziwiona.
- Nie teraz! Kiedyś,
może jutro? Wynagrodzisz mi ten wywiad.
- Marco, nie... To nie
jest dobry pomysł. Lepiej będzie jak już pójdę. – wykręca się. – Poza tym, ja
nie lubię chodzić do kina.
- No to polubisz. – wyrywa
kartkę z notesu i zapisuje na niej rządek cyferek. – A tu masz mój numer,
jakbyś potrzebowała. – wsuwa jeszcze pieniądze pod talerzyk.
I znowu wychodzi,
zostawiając ją w kompletnym osłupieniu. Sięga po karteczkę z numerem i przyciska
ją do serca. Głupi Marco-dziennikarz i jego jeszcze głupsze brązowe oczy.
***
Miłość kpi sobie z rozsądku. I w tym jej urok i piękno.
Andrzej Sapkowski „Pani Jeziora”
- Śmiałaś się,
widziałem! Podobało ci się! – śmieje się zadowolony z siebie i swojego
świetnego pomysłu.
Rzuca w nią resztkami
popcornu, kiedy nie zwraca na niego uwagi.
- Ej, no! – macza w
sosie serowym jednego z nachosów i celuje w niego, trafiając prosto w czoło.
- Ten sos jest jeszcze gorący!
Teraz ona chichocze. Przygaszone
światło w kinie pada prosto na jej włosy, które w tym momencie przypominają
ogień bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Jest po prostu urocza.
Podchodzi do niej i
niespodziewanie łapie ją w talii, łaskocząc. Ruda krzywi się i odskakuje,
śmiejąc się, ale on nie przestaje. Piegi na jej zmarszczonym nosie wydają się
grać z nim w tę grę.
- Puść mnie! No puść! –
wyrywa się i krzyczy.
- Najpierw przyznaj, że
ci się podobało!
Łapie za krawędź
spódniczki w kratkę i obciąga ją, chociaż wcale nie jest za krótka.
- No dobrze. – szepcze mu
na ucho, wykorzystując fakt, że jest tak blisko. – Podobało mi się. No to...
- To jutro idziemy na
basen!
- Miałam ci wynagrodzić
wywiad i to zrobiłam. Nie pójdę z tobą na żaden basen. – protestuje.
- Nie umiesz pływać?
Jak może jej zarzucać,
że czegoś nie umie?
- Może po prostu już nie
chcę spędzać z tobą czasu? – drży, gdy dostrzega w jego oczach znajomy już
błysk.
- Nauczę cię. – mruga i
wychodzi z kina.
Głupi... wiadomo.
***
- Musisz tylko położyć
się na wodzie jakby była łóżkiem!
Przypomina sobie kanapę
wygniecioną i podrapaną przez Pottera. Czyli co? Ma się wiercić godzinę, nim
znajdzie odpowiednią pozycję? Wydawało jej się, że nie na tym polega pływanie.
Kiwa głową przecząco, nic takiego nie zrobi. Ani jej się śni.
- Cami, po prostu...
- Cami?
- Nie mogę?
- Możesz.
- Po prostu ułóż się na
moich rękach, poprowadzę cię. Tylko machaj rękami i nogami. Poradzisz sobie.
- Nie mogę utonąć, mam
dzisiaj ślub w klimatach superbohaterów. Pierwszy raz w życiu naprawdę chcę to
zobaczyć.
Dzieci w małym basenie
przyglądają się im z rozbawieniem i wytykają palcami, ale to wcale nie jest
ważne. Poprzysiągł sobie, że nauczy ten śliczny rudy bałagan samotności,
wrednego kota, pyskówki i klasyków jazzu pływać i to zrobi.
Camila z ufnością układa
się na jego dłoniach i czuje jak silnie oplatają ją w pasie. Powoli rusza się
do przodu, krok za krokiem, a ona macha rękami i czuje się coraz bezpieczniej.
Przy nim, nie w wodzie. Jej nadal nie ufa. Miarowo wciąga powietrze i zamyka
oczy. Nawet nie zauważa, kiedy on zabiera ręce. Czuje się trochę jak syrena z
bajek, które zwykła oglądać w dzieciństwie.
- Zrobiłaś to! – w przypływie
radości obejmuje ją mocno.
Chce mu powiedzieć, żeby
następnym razem przybijał piątkę, ale jakoś nie może tego wykrztusić, aż w
końcu ginie gdzieś między pozostałymi słowami.
- Wcale mi się nie
podobało. – prycha i wypluwa z ust obrzydliwy chlor, żeby to uwiarygodnić.
On i tak wie, że kłamie.
- Teraz nie masz dokąd
uciec! – zauważa ucieszona i nim on zdąży zrozumieć, o co jej chodzi, z całej
siły chlapie mu wodą w twarz. W te głupie brązowe oczy.
***
- Dokąd mnie prowadzisz?
– fioletowa opaska, trochę za mocno zawiązana, plącze się z jej rudymi włosami.
- Niespodzianka.
Przecież mówiłem. – mocniej ściska jej rękę.
- Nienawidzę
niespodzianek.
- Ale ty jesteś nudna.
Jeszcze chwileczkę... Zrób krok w lewo. Dwa do przodu. Obróć się.
Zsuwa opaskę z jej oczu.
Przez chwilę musi je mrużyć, by na nowo przyzwyczaiły się do światła. Ostrożnie
rozchyla powieki, rozgląda się, a potem to samo robi z ustami. Podnosi dłoń do
twarzy. Tłum szczebioczących dziewcząt i kobiet w średnim wieku przekrzykuje
się, gdy ktoś wreszcie zajmuje krzesło stojące na niewielkim podeście, mającym
w założeniu wyglądać jak scena. Na ogromnym plakacie widzi okładkę książkę, która
wydaje się znajoma. Nazwisko autorki staje się odpowiedzią na wszystkie pytania.
Odwraca się i wpatruje w jego oczy z uwielbieniem. Później go za to obrazi i
wszystko wróci do normy.
- Skąd ty...
- Mówiłaś kiedyś, że ją
lubisz. Usłyszałem w redakcji, że będzie spotkanie i pomyślałem, że się ucieszysz.
Składa pocałunek na jego
policzku. Chichocze. Sama nie wie, co się z nią dzieje.
- Dziękuję.
- To co? Polubisz niespodzianki?
Nie musi nawet patrzeć w
te jego głupie brązowe oczy, żeby wiedzieć, że wraz z pytaniem pojawił się w nich
błysk.
***
Niewiarygodne! Od
godziny siedzi w jej mieszkaniu i co robi? Bawi się z Potterem. Przeciera oczy
ze zdumienia, spodziewając się, że to sen, ale wcale się nie budzi. Marco wciąż
głaska jej kota, co i rusz wymachując mu przed pyszczkiem kolejnymi zabawkami,
których wcześniej nigdy nie chciał dotykać, mimo że kupowała mu ich krocie. I
znów podoba mu się to, co jej... O czym ona nigdy nie myślała w taki sposób.
Nie może powstrzymać
uśmiechu, kiedy Marco wygłupiając się i robiąc bardzo dziwne miny, cieniutkim
głosem przekomarza się z jej najbardziej wyniosłym na świecie kotem. A
najbardziej wyniosły kot na świecie świetnie się przy tym bawi i nawet biega za
włóczką. A myślała, że on nigdy nie biega.
- Cami, chodź do nas! –
woła cienkim głosikiem, zapominając, że mówi do niej.
- Nie chcę wam
przeszkadzać. Poza tym on... Ja go nie lubię. – marszczy nos zirytowana.
- No proszę!
Mięknie i już po chwili
zajmuje miejsce na podłodze tuż obok bruneta. Potter patrzy na nią podejrzliwie,
ale pierwszy raz nie odskakuje, kiedy ona się zbliża. Może to Marco działa na
niego jak jakaś kocimiętka. Nie tylko na niego.
Wkłada zabawkę w jej
lewą dłoń i obejmuje ją prawą, żeby nią pokierować. Zabawnie nią potrząsa i
uśmiecha się, jakby był opętany. Camila próbuje tego samego, ale czuje, że
wychodzi jej dużo gorzej. Marco przechwytuje zabawkę i używając jej, naprowadza
Pottera prosto na kolana rudej. Drży ze strachu, kiedy pierwszy raz czuje jego
łapki na swoich kolanach, a on wcale jej nie drapie. Brunet bierze jej rękę w
dłoń i przesuwa ją na grzbiet Pottera. Pierwszy raz jej nie atakuje, tylko
wyciąga się do przodu, w oczekiwaniu na kolejne pieszczoty.
- Co ty z nim zrobiłeś? –
pyta oczarowana.
- Możliwe, że go
oswoiłem. Tak jak ciebie.
***
Gwieździste niebo stopniowo
odsłania przed nimi wszystko, co ma najpiękniejsze, gdy leżą przytuleni do
siebie na kocu i wpatrują się w nie, nie odzywając się ani słowem. W oddali
słychać melodię nocnych ptaków. Powietrze orzeźwia jeden z pierwszych letnich
wietrzyków. Sięga po jego dłoń i splata ich palce w uścisku. Wtulona w jego
pierś czuje się o wiele lepiej niż na starej, wygniecionej kanapie. Czuje, że
mogłaby zasypiać tak codziennie. Ale to tylko znaczy, że musi kupić nowe łóżko,
przecież nic więcej. Nieznacznie się odsuwa, drży.
- Zimno ci? – słyszy troskę
w jego głosie.
Taki czuły.
Unosi się i zdejmuje
bluzę, żeby ją okryć.
Taki opiekuńczy.
- Nie musiałeś. –
szepcze.
- To nic takiego.
Wpatruje się w te najgłupsze
brązowe oczy, które tak bez pozwolenia wtargnęły w jej życie i zajęły sobie w
nim miejsce, dokładnie tak samo, jak wcześniej praca. Z tym, że nie były tak
upierdliwe, natarczywe i nie przyprawiały jej o mdłości.
- Kocham cię. – mówi,
jak gdyby nigdy nic.
Jakby to było takie proste
i oczywiste. A ona nie może złapać tchu. Zsuwa bluzę z ramion, jest jej coraz
goręcej.
- Nie wierzę w miłość.
- Nie wierzę ci.
Przygląda mu się,
próbując wyczytać z jego twarzy, co takiego niby ma na myśli. Nagle wzbiera w
niej złość, nie na niego, tylko na samą siebie.
- Mówiłaś, że nie lubisz
chodzić do kina.
- Bo nie lubiłam.
- Cicho. Podobno nie
lubisz wody ani swojego kota. I twierdzisz, że nienawidzisz niespodzianek. Na
każdym kroku mnie okłamujesz. Już w nic ci nie uwierzę, chyba, że...
- Chyba, że co? – sili się
na najbardziej wyzywające spojrzenie, na jakie ją stać, chociaż czuje się przy
nim taka malutka.
Pyskaty ton wypowiedzi
przypomina mu, dlaczego się w niej zakochał.
- Chyba, że przyznasz,
że też mnie kochasz.
Chwyta ją za podbródek i
delikatnie unosi, by popatrzyła mu prosto w oczy. Bardzo stara się to ukryć,
ale szuka w jej spojrzeniu przyzwolenia i z każdym oddechem zmniejsza dzielący
ich dystans.
- A jeśli nie?
- To ci nie uwierzę.
Nie istnieją już metry
ani centymetry, które tak długo ich dzieliły. Camila opiera dłonie o koc i
wspina się na palcach, niwecząc milimetry. Przez ułamek sekundy dostrzega jego
przymykające się oczy. Najgłupsze brązowe oczy na świecie, które od teraz
należą już nie tylko do niego.
- W takim razie cię
kocham.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz